piątek, 14 listopada 2014

Puszki, szkatułki i dobrych wiatrów.....

Jak już pisałam w poprzednim poście październik zasypał mnie urodzinami i imieninami znajomych.
Koleżance O., która lubi koty (tak jak ja) zrobiłam szkatułkę z kotem. Miała być z niezapominajkami, bo miało być z niebieskim i akurat miałam niezapominajki. 
Ale niezapominajki jakoś mi nie pasowały. Jakimś cudem znalazłam w sklepie http://dekorhouse.pl papier ryżowy z kotami. I już wszystko grało.


E. lubi paralotnie (lata). I gdy składałam jej życzenia i życzyłam dobrych wiatrów, 
to zapadła krótka cisza. A potem 'hehehe' ;) 
Ale paralotni jej nie zrobiłam. Zrobiłam szkatułkę w kolorach, jakie lubi. :)


I na koniec puszki dla Szkodunów.
Cytryna lubi balet (nawet się uczy go):


 
Zbój lubi sztuki walki (uczy się), ale też motory:


 

sobota, 11 października 2014

Szkatułka z krabem.....

Październik miesiącem urodzin i imienin. 
Pięciu znajomych obchodzi urodziny, a jedna imieniny. 
Jak to powiedziała koleżanką z kwietnia: bo trza się przyjaźnić tylko z tymi z wiosny. ;)

Pierwsza urodziny ma M.J., która lubi kraby i inne skorupiaki i coś tam jeszcze.
Zrobił się więc pomysł szkatułki z krabem.
Zastosowałam technikę spękań preparatem dwuskładnikowym.Pierwszy raz to robiłam, więc poszukałam filmików instruktażowych na youtube. Znalazłam filmiki użytkownika Inspirello i przepadłam. Dziewczyna tak fajnie pokazuje i komentuje, że nie mogłam się oderwać i oglądałam filmik za filmikiem.
Nie znalazłam serwetek ani papieru do decoupage z krabem czy innym rakiem, więc ściągnęłam z internetu szablon kraba, wydrukowałam, polatałam po mieszkaniu szukając nożyczek do skórek (miałam ich kiedyś masę, stępionych już lekko, przeznaczonych do wycinania drobiazgów, np. prucia koralików z ubrań [czasami bardziej opłaca się kupić na lumpkach bluzeczkę z masą koralików, niż paczkę koralików z sklepie]), znalazłam nożyczki i powycinałam czarne części, zabrałam się za malowanie.
W efekcie wyszło to:

Teraz mam fazę na decoupage i kolejne prezenty będą z tej kategorii. :)

wtorek, 9 września 2014

Rodzinka powiększyła się.....

W moim domu pojawiły się dwa męskie osobniki. Jeden ma około 3 miesięcy, drugi, na moje oko, bo w 'tymczasie' mówili co innego, 4 miesiące. 
Dokładnie 2 tygodnie temu zostali do nas przywiezieni:
Pirat:
 i 
Ragni:

 Od dawna chciałam kota, ale bałam się szczyla (sikającego gdzie popadnie, choć wie do czego służy kuweta). No i się wzbraniałam i namyślałam. I z tego namyślania wynikało, że jednak nie.
Jednak 2 tygodnie temu w niedzielę, spontanicznie podjęłam decyzje, S.A. mnie w tym wspierał: bierzemy 2 koty (żeby jeden się nie nudził i nie było mu smutno, gdy my jesteśmy w pracy). S.A. rzucił, że 3, ale doszliśmy do wniosku, że na razie 2.
Przejrzałam sobie na fejsbukowej stronie Pomorskiego Kociego Domu Tymczasowego zdjęcia i historie kociaków. Kierowaliśmy się głównie tym, który kot najbardziej potrzebuje domu.
Znalazły się 2 kotki - mama i córka. 'Pingwinki'. Choć wygląd ma dla mnie najmniejsze znaczenie.
Już miałam prawie dogadaną sprawę z wolontariuszką, która tymi kotami się zajmowała, ale dziewczyna po omówieniu z koleżankami sprawy, doszła do wniosku, że szczury i dorosły kot niekoniecznie może dobrze się zgrać. Zaproponowała dwóch chłopaków, których też braliśmy pod uwagę, a którzy choć nie są braćmi, to lubią się, bawią ze sobą i ogólnie dogadują.
I tak mamy pieszczocha Ragniego i trochę wycofanego wobec ludzi Pirata.

Koty w nocy śpią z nami. 
I choć kiedyś odgrażałam się, że jak kot będzie siedział na fotelu,
a ja będę też chciała usiąść, to nie będzie tak, 
że królem fotela będzie kot.
A tym czasem, potrafię spać na skrawku własnej poduszki,
bo kot całą zajmuje (najczęściej Pirat).
Albo, choć nie lubię, gdy ktoś dotyka moich uszu, 
to pozwoliłam Ragniemu pierwszej nocy spać na mojej głowie.
Kolejnej nocy, gdy Ragni położył się pyszczkiem na moim uchu,
to tylko dłonią je zakryłam (a on podgryzał mi palce). 
I choć Pirat ma tylko jedno oko, 
to właśnie on złowił 2 ćmy. :) 


wtorek, 12 sierpnia 2014

Trzmiel...........

Właśnie się dowiedziałam, że trzmiel i bąk to nie to samo. 
A tego trzmiela spotkałam w pewnej restauracyjce w Świnoujściu. 
Czekaliśmy sobie na kelnerkę, a potem na zamówienie, a on sobie latał i zbierał pyłek z kwiatka na naszym stoliku. Miałam ochotę pogłaskać jego biały kuperek. ;)






sobota, 21 czerwca 2014

wtorek, 13 maja 2014

Dmuchawce......



O. szaleje z aparatem (moja pokrewna dusza :] ). 
Oto jej najnowsze pstryki:


 








Gdy patrzę na te dmuchawce to przypominają mi się spacerki z Żuczkiem,
niedawno pokazałam mu dmuchawce, jak się je dmucha, a on jeszcze nie umie dmuchać,
więc zjada je, gdy nie patrzę. ;)






 

poniedziałek, 12 maja 2014

Po wiosennym deszczu......

A u nas jak w Bollywood - czasem słońce czasem deszcz. ;)
O. wybrała się po jednym z takich deszczy z aparatem do swojego małego ogródka koło domu. Zdjęcia przez nią zrobione wstawiam tu za jej pozwoleniem. :)

Niezapominajki to moje ukochane kwiatki. :)


Biedronka wędrowniczka :)



Kropelki w drodze na szczyt listka,
 będą podziwiać widoki po wiosennym deszczu :)

I na koniec, już nie po deszczu i nie na ogrodzie,
osa na parapecie (lub inny owad):
Trochę nieżywa, ale zdjęcie jest rewelacyjne.


niedziela, 16 marca 2014

Baśka.......

Jak wspomniałam w poprzednim poście, szykuje się u nas remont. W związku z tym trzeba było rzeczy z szafek poprzerzucać do pudeł. Pudeł ilość ograniczona. Kiedy natrafiłam na segregatory (które były mocno sfatygowane z dziką satysfakcją wyrzuciłam je, kupię sobie nowe, drewniane na 20 lat a nie 10 lat ;] ) i  postanowiłam je przejrzeć i wyrzucić z nich to co niepotrzebne. Trafiłam na teczkę, w której były obrazki moich siostrzenic, karteczki ze złotymi myślami, które nadal są mi bliskie, a przede wszystkim kartki pocztowe, które są pamiątką po wakacjach w Chorwacji 10 lat temu. Wiedziałam, że je mam, ale nie mogłam sobie przypomnieć gdzie są.

W 2004 roku pojechałam na kilka miesięcy do mojej siostry. Pod koniec sierpnia szwagier zabrał dzieci na wakacje. Potrzebował jednak pomocy do najmłodszego dwulatka. Moja siostra chciała odpocząć od rodzinki, więc ja pojechałam. Na 2 dni przed wyjazdem dowiedziałam się, że będziemy nocować na campingu dla nudystów. Szwagier w ogóle nie chciał mi o tym mówić, bo mogłam się zaprzeć i nie jechać, ale sis w końcu powiedziała. Najpierw byłam w szoku, a potem wzruszyłam tylko ramionami. Goli ludzie mi nie przeszkadzają, choć cały ten naturyzm do mnie nie przemawia, a rozbierać i tak nie miałam zamiaru, nie z powodu, że naturyzm do mnie nie przemawia, ale ja w ogóle w tamtym czasie nie odsłaniałam zbytnio ciała latem, bo mając pełno pieprzyków (dermatolodzy mówią na nie 'znamiona') nie chciałam ich narażać na działanie słoneczne. 
Pojechaliśmy. Autem. 
Przez pół drogi, to końcowe pół, dzieci dopytywały, 'gdzie to morze?'. :)
Pojechaliśmy do miejscowości Baśka, na wyspie Krk, na którą wjeżdżaliśmy długaśnym mostem. Niesamowity widok (!).


Camping dla nudystów.....
Siedziałam z dziećmi w samochodzie przy wjeździe na camping (szwagier coś załatwiał w recepcji), gdy któreś z dzieci zawołało: 'Widzę jego pimpi!'. ;)




Nie przeszkadzał mi widok nagich ludzi. Zaobserwowałam, że były tam rodziny z dziećmi, albo same pary w różnym wieku. Nie widziałam singli. 

Namiot rozbiliśmy na wzniesieniu, na które mogliśmy dojść tylko kamiennymi schodami. Cud, że R. dwuletni siostrzeniec nie spadł z tych schodów. Fajny był stamtąd widok - morze, a na nim skaliste wyspy, wyobraźnia przywodziła na myśl wielkie grzbiety potworów zanurzonych częściowo w wodzie; a także część lądu, skalistego, gdzieniegdzie porośniętego drzewami lub krzewami. 
Na mnie spadła opieka nad najmłodszym i prawie całymi dniami zajmowałam się nim i nie wychodziłam z campingu - taplaliśmy się w wodzie, bo plac zabaw był nudny (tylko jedna huśtawka), spacerowaliśmy po terenie campingu, gdzie było pełno różnych ciekawych zakamarkow.
 2x miałam cały dzień dla siebie (szwagier zabrał dzieciaki 'łowić' morską kiełbasę - to jakaś ryba, ale nie wiem jaka, tak przynajmniej nazwał ją szwagier, może coś przekręcił. Nie mam pomysłu, co to może być.).
Wyszłam sobie do miasteczka. Jeszcze na dobre do niego nie weszłam, patrzę, a tu oznaczenia jakiegoś szlaku. I nie mając ze sobą nic do picia, poszłam. W rzemkach. 
Trasa najpierw prowadziła ulicą, potem ścieżką, gdzie po prawej stronie miałam jakieś drzewa, może las, a po lewej urwisko i morze. A potem było podłoże ze skał. I tak sobie idąc doszłam do jakiegoś cypla. Trochę na nim posiedziałam, a potem z powrotem. 
Innym razem poszłam w przeciwnym kierunku. Trasa prowadziła skalistym wybrzeżem na jakąś plażę i z plaży w głąb lądu, ale ja doszłam tylko do plaży i wróciłam. 
To było niesamowite - gdyby się potknąć, można było spadając poobijać się i wpaść do głębokiej wody. :)

Najpierw szłam trasą na południe, a potem na wschód (szlak czerwony).

Oczywiście zwiedziliśmy też miasteczko:


Choć w Chorwacji byłam już drugi raz,
to dopiero za drugim razem zakochałam się w małych miasteczkach. :)
Wcześniej zakochana byłam tylko w przyrodzie. :)

Żałuję, że nie miałam aparatu. Własnego jeszcze nie miałam, a sis nie chciała dać swojego fajnego, bo bała się, że zgubimy. Dopiero po powrocie okazało się, że ma jakiś mały zwykły, który mogła mi dać. Dlatego jedynymi pamiątkami są widokówki, ulotka i mapka. 

Jakby się ktoś zastanawiał, gdzie jest Baśka. :)


sobota, 15 marca 2014

Wspomnień czar..... - Sąsiedzi....

Dzisiejszy wpis jest inspirowany blogiem Wspomnień czar i dziękuje jego autorce Pani Elizuni,
która na swoim blogu przypomina o rzeczach, o których zapomniałam, 
a miło jej je sobie przypomnieć. :)
Przed nami kolejny etap remontu. Nie pisałam o tym, ale ponad 1,5 roku temu kupiliśmy sobie z S.A. mieszkanko. :) Z rynku wtórnego, więc jakikolwiek remont to nasze wydzimisie. ;) I zanim w nim zamieszkaliśmy przeprowadziliśmy remont w większości mieszkania. Został tylko salon i najmniejszy pokój. W poniedziałek rusza remont, więc dzisiaj przekalkowywaliśmy wszystkie rzeczy z szafek do pudeł (biegałam 2x do Pepco po pudła, bo trochę tych rzeczy jest, ale nie chciałam za dużo pudeł kupić, bo nie miałabym co z nimi zrobić). Część mebli poszła na balkon, część zostanie wyrzucona, a część wynnieśliśmy do sypialni (nie żeby była jakaś duża, ale okazało się, że jednak pojemna - my się jeszcze w nocy zmieścimy ;]) I kiedy tak nieśliśmy któryś z mebli, S.A. rzucił: 'Sąsiedzi?'. A ja stwierdziłam, że dawno nie widziałam tej bajki i muszę poszukać na youtube. :) I poszukałam. :)
Wstawiam tu tylko 4 linki:
Ten odpowiada mojej aktualnej sytuacji (będzie malowanie):
I jeden z tych, które najbardziej utkwiły mi w pamięci:


piątek, 21 lutego 2014

Chomikowanie.....

Trochę chomikuję - a to się przyda, tamto się przyda.
Np. gdy został mi styropian z pudeł po meblach, to zostawiłam sobie kilka kawałków, 
bo mogą się przydać do zabawy z dziećmi (używaliśmy jako stojaka dla suszących się pisanek styropianowych i do zabawy w bijanie kawałków szmatek, możecie obejrzeć je tu ), albo druciki po wadliwych poidełkach, które to poidełka wywaliłam, druciki zostawiłam i przydały się do zaczepienia za ich pomocą półki metalowej w kabinie prysznicowym w wynajmowanym mieszaniu (zamiast biegać po mieście i szukać sklepu z drutem [jakiegoś metalowego sklepiku lub marketu budowlanego] kupować kawałka drutu, to wyjęłam z pudełka z 'przydasie').
I tak czasami coś sobie zostawiam, bo może się przydać. Szafki mam pełne przydasie.
Ale nie robię jak moja mama, której chyba zostało jeszcze z PRLu, i nie kupuję czegoś więcej niż potrzebuję (nawet jeśli coś jest w fajnej promocji, to nie biorę więcej niż 2 sztuki). Kiedyś kupowało się tyle ile się dało, bo potem przez pół roku tego nie było w sklepach. Teraz tak kiepsko nie jest, ale moja mama nadal tak robi. Czasami przebiegała mi przez głowę myśl, że może mieć w zapasie 3 np. pasty do zębów. Ale i tak jak się kończyła pasta, to kupuję jedną. 
Od wczoraj myślę, że jednak może dobrze by mieć zapas. A myślę tak, bo S.A. pojechał sobie w świat. Pakował się rano, wszystko robił w biegu i jeszcze mnie budził, bo czegoś nie mógł znaleźć. 
W rezultacie jego porannej nerwowej bieganiny nie miałam czym umyć zębów, bo w tym pośpiechu zabrał moją szczoteczkę (!), a ja nie miałam nic w zapasie (!). A teraz ktoś, może S.A., może jakiś gość będzie mył zęby różowo białą szczoteczką (bo ja myję zawsze zieloną, lub dwukolorową z przewagą zielonego).
 
Ktoś też chomikuje: żeby nie latać co rusz do sklepu, bo przydasie i dla miecia?

poniedziałek, 17 lutego 2014

Antywalentynki - zdjęcia.......



 A to mała galeria antywalentynek: 


Tegoroczna zrobiona przeze mnie dla J. :
 To jej wnętrze:
 :D
O, a tu zaplątała się walentynka dla S.A. :) :

A to od J. z któregoś roku, już nie pamiętam, 
daty na niej nie było i była z koperty wyjęta, 
pierwsza jaką razem z S.A. dostaliśmy:
 Jej środek:

I kolejne od J. :



A to jest ta, którą kiedyś zrobiłam dla J. :

 A tu ta antywalentynka w przestrzeni J.:

I jestem wkurzona, bo w czwartek wysłałam priorytetem antywalentynkę, i jeszcze nie doszła!

niedziela, 16 lutego 2014

Antywalentynki.....

                   To żaden bojkot Walentynek. Chodzi o to, żeby Walentynki nie były wymuszonym 'świętem'. Żeby pary nie biegały po sklepach z szaleństwem w oczach 'Co tu kupić, żeby jej/jemu się spodobało'. Chodzi o to, żeby pary nie czuły przymusu, że tego dnia muszą coś wspólnie zrobić (iść do kina na romantyczny film, iść na romantyczną kolację). Przecież, jeśli ludzie się kochają, mogą sobie wyznawać miłość (na różne sposoby) w każdym innym terminie. Mój S.A. i ja w zasadzie nie obchodzimy Walentynek, bo obchodzimy miesięcznice, które nie straciły na ważności nawet po ślubie (i rocznica, gdy zostaliśmy parą jest nawet ważniejsza niż rocznica ślubu). Nie robimy tego na siłę. Jeśli nie mamy ochoty nic robić tego miesiącznicowego dnia, to nie robimy, wystarczy miłe słowo. I jak wspomniałam, Walentynek raczej nie obchodzimy, czasami, jakoś symbolicznie. W tym roku zrobiłam mu walentynkową kartkę i powiedziałam, że ma wybór kupienia jednej z trzech konkretnych rzeczy, które mnie uszczęśliwią. ;) A on na to 'To my obchodzimy Walentynki, od kiedy?' ;)

I jak już pisałam, nic na siłę. Mam dwoje (para) znajomych amerykanów, którzy na chcieli zrobić na siłę walentynkowe spotkanie z z naszymi samotnymi osobami. A Walentynki, to nie święto miłości, ale święto zakochanych. To, że pary robią coś wyjątkowego, co rzadko na co dzień robią, to nie znaczy, że trzeba na siłę uszczęśliwiać, tych którzy swojej drugiej połówki nie mają.

I chodzi mi o to, żeby walentynki nie były kartkami podobnymi do siebie, wszystkie na jedno kopyto (kolorystyczne). Kiedyś rozmawiałyśmy z J. o tym i J. zastanawiała się dlaczego wszystkie walentynki muszą być czerwone, albo różowe. Ok, czerwień to kolor namiętności, a róż kolorem miłości jest. Ale czy wszystko musi być w standardowych kolorach? Czy taka walentynkowa kartka nie może być np. niebieska? Jeśli nasza ukochana osoba nie cierpi czerwieni czy różu, czy musi koniecznie dostawać kartkę z wyznaniem miłości właśnie w takich kolorach, czy nie może dostać jej w swoim ulubionym kolorze?

Dlatego my z J. na wesoło bojkotujemy sobie Walentynki antywalentynkami.
A antywalentynką może być cokolwiek. Raz wysłałam J. kartkę z naklejonym na niej komiksem z Garfieldem świetnie oddającym atmosferę walentynkowej głupawki. ;)
Rok temu dostaliśmy od niej koszulki z namalowanym ręcznie Snoopy'm, gdzie tekst odbiega od tematu Walentynek, ale choziło o wkład pracy, pomysł i to, że lubię Snoopy'ego. :)
W tym roku zrobiłam jej 'typową', ale niebieską walentynkową kartkę.

Zdjęcia antywalentynek dla i od J. pokarzę w kolejnym wpisie. :)











czwartek, 16 stycznia 2014

Dziewczyński nie dla chłopców....

Ostatnio ciągle gdzieś słyszę lub widzę coś o gender. Pierwszy raz ze 3 tygodnie temu a radiowej trójce w 'Za a nawet przeciw'. Nie wiem o czym była audycja, bo słuchałam jednym uchem biegając po mieszkaniu (nawet nie pamiętam co wtedy robiłam, że w ruchu byłam). W pewnym momencie, w połowie programu wypowiadała się jakaś ekspertka z jakiejś dziedziny (nie słyszałam kto i jakiej dzieciny). Mówiła o gender, że to oznacza płciowość społeczną, że są społeczeństwa, gdzie mężczyźni opiekują się dziećmi i domem, a kobiety pracują. Co tam dalej było nie pamiętam, może nie słyszałam, może radio wyłączyłam, wiem, że pomyślałam, że oho, co to za społeczeństwo, z którego buszu, że jeszcze o tym nie słyszałam (?). Jakiś czas później zaczęły mnie 'atakować' pół informacje na temat gender. Głównie w internecie, na fb ktoś artykuły przytaczał to sobie zajrzałam, a na Wikipedii tak naprawę nie znalazłam konkretnych informacji. Na samym początku znalazłam artykuł o tym, że katoliccy biskupi się temu sprzeciwiają, że polscy profesorowie (naukowcy?) ich popierają. A ja sobie myślałam: co to za nagonka, to gender nie jest wcale takie straszne.
Ale wgłębiałam się dalej i doszłam do wniosku, że to/ten/ta (nie wiem jaki to rodzajnik) gender to jakaś paranoja. Trafiłam na artykuł, gdzie we francuskich przedszkolach chłopcy przebierani byli za dziewczynki, żeby malować swojej pani paznokcie (tak w uproszczeniu). Nie rozumie po co taki nie-podział na płcie? Równouprawnienie to fajna rzecz, jestem jak najbardziej za. Jeśli kobieta chce wykonywać zawód czy jakiekolwiek czynności 'męskie' to niech to robi, jeśli sprawia jej to radość, chce nie tylko siebie, ale i innych uszczęśliwić (np. partnera, za którego porąbie drewno do kominka - chce, umie, ma siłę to niech rąbie do woli). Jeśli mężczyzna chce wykonywać coś typowo kobiecego np. być manicurzystą to niech to robi, jeśli to lubi. Uczyć dzieci o równości płci, przełamywać stereotypy, jak najbardziej. Ale po co przedszkolaków przebierać w ubranka typowe dla innej płci?
Czytałam też artykuł, gdzie kobieta chciała kupić swojemu synowi żelazko, o którym marzył, ale we wszystkich sklepach były tylko różowe, więc nie kupiła, bo to dziewczęcy kolor. Ja bym kupiła nie zwracając uwagi na kolor, jeśli nie ma innego wyboru. A jeśli byłby wybór, to kupiłabym dziewczynce nieróżowe żelazko, bo co za dużo różowego to porzygać się można. W artykule dalej było, że sklepy na zachodzie mają zamiar wycofywać zabawki typowo dziewczęce i typowo chłopięce, że nie będzie wśród zabawek podziału na dziewczyńskie i chłopackie. Moim zdaniem paranoja.
A wracając do różowego. 
Jest to kolor, którego raczej unikam, ale którym nie pogardzę, gdy coś różowego mi się podoba (dzisiaj kupiłam sobie milusie różowe ciepłe skarpety :]). Nie mogę jednak patrzeć na dziewczynki ubrane od stóp po głowę w róże. To jest totalny brak smaku i zastanawiam się - gdzie są matki tych dziewczynek, że pozwalają na coś takiego? 
Sama jako dziecko miałam różu w otoczeniu bardzo malutko. Któregoś razu, miałam wtedy około 5 lat, gdy bawiłam się na podwórku, przyszła koleżanka mojej starszej siostry. Nie wiem czy nikogo nie było w domu (mogłam być wtedy pod opieką cioci, która mieszkała w tym samym domu), czy gdy usłyszała ode mnie, że sis nie ma, poszła sobie. Jakoś siostrze opisałam tę dziewczynę, a takim znakiem rozpoznawczym, wg mnie  była różowa reklamówka, którą miała w ręku. Nie umiałam jednak nazwać tego koloru, pokazałam więc, że taką bluzę miał Tytus na jednej z tylnych okładek komiksu, który mieliśmy w domu. Potem pamiętam, miałam może 6-7 lat, dostałam różowy komplet bluzka + spodnie od kogoś, a mama zrobiła mi włóczkowa różową opaskę (było lato, nieco chłodne, ale ja do zmarźlaków w dzieciństwie nie należałam i dziwię się, że nie było mi gorąco w tej opasce), potem jakieś kapcie z różem (we wzorki), jakieś spodnie, nawet jako nastolatka miałam różowe buty, które rzadko nosiłam. I muszę zaznaczyć, że ten róż był przypadkowy - nie ja sobie sama wybierałam ubrania, a mama to robiła (ja dopiero chyba w ósmej klasie zaczęłam wybierać, co będę nosiła, wcześniej nie miało to dla mnie większego znaczenia). W każdym razie róż jakiś się zdarzał, ale z rzadka. Róż nie był modny. A teraz jest czasami aż do przesady.
Zastanawiam się ile w fascynacji małych dziewczynek jest ich własny gust, a ile sugestia innych osób (dorosłych i dzieci)? Cytryna do pewnego czasu miała wywalone na to, co ma na sobie. Gdy moje koleżanki, mamy dzieci w jej wieku mówiły, że ich córki nie dadzą się ubrać w nic innego jak tylko w róż, Cytryna nie bardzo  kumała co to za kolor. Ale ja (chyba coś mi na mózg padło) chcąc wyperswadować Zbójowi, żeby nie zakładał różowych spodni, czy bluzeczki z kwiatkiem, mówiłam, że to dziewczyńskie. Zbiegło to się z jego odkrywaniem, że ludzie dzielą się na dwie płcie - chłopaków i dziewczyny (Zbój ma siusiaka, tata ma siusiaka, dziadek ma siusiaka, bo są chłopakami). W pewnym momencie Cytryna popadła w zachwyt nad różowym (ale zdrowy rozsądek pozostał, bo nie musi być koniecznie ubrana jak lody malinowe). Różowy i kotusie - to coś co kocha najbardziej. A Zbój nie da sobie włożyć nic co jest różowe (wiadomo), ale w fioletowe też nie chciał się ubierać dopóki tata nie pokazał, że sam ma fioletową koszulę (nawiasem mówiąc nie każdemu facetowi pasuje fioletowy kolor, nawet krawat nie, ale taty Szkodunów w fioletach nie widziałam), bo to dziewczyńskie. Ale nie ma oporów bawić się różowym wózkiem lalek, czy czymkolwiek, co jest dziewczyńskie. ;)
 Wracając do gender. Dzisiaj w radiu słyszałam, że polskie przedszkola nie chcą wprowadzać ideologii gender do swojego programu nauczania. Ufff. 
Nie chodzi o to, że chłopiec, który będzie przebierany za dziewczynkę w przyszłości będzie transwestytą (moim zdaniem to nie ma znaczenia raczej). Chodzi o to, że nic na siłę. Kobieta i mężczyzna zawsze będą się różnić pod względem fizycznym i psychicznym, ubiór tego nie zmieni. 

A to ja w dziewczyńskim:
Byłam rozśmieszana.....
;)

sobota, 11 stycznia 2014

Wspólny posiłek chłopaków......

Zazwyczaj jest tak, że jeden je na górze, a drugi na dole. 
Ale czasami to wygląda tak:
 Jak najdalej, żeby drugi nie zabrał z łapek. 
Tu akurat są na klatce i nie chciało im się wchodzić do klatki,
bo to wymaga wysiłku. ;)
Takie coś to rzadkość - muszą być naprawdę głodni
lub rozleniwieni, że nie chce im się z żarełkiem na dół schodzi 
czy na krok oddalić od miski.

A to już jest totalnie rzadki szczyt spoufalenia. ;)

Kosmiczna Kira......


Nie trzeba komentarzy prawda?
I zaznaczam - to nie ani fotoszop, ani machlojki aparatem robione.
Samo wyszło.
Coś jest na rzeczy......
:)

PS To koty znajomych. Kocice.