sobota, 30 kwietnia 2011

Kolega ślimak.....

Byłam wczoraj na ogrodzie mamy. Biegałam i robiłam zdjęcia. Prawie rozdeptałam ślimaka schowanego w trawie. Oto on:









                                        Ślimak bardzo cierpliwie pozował mi do zdjęć. :)
  Przy okazji przypomniało mi się, że gdy byłam mała miałam ślimaka w słoiku. Kiedyś wyszłam gdzieś z mamą na kilka godzin, a ten zwiał po firance. Nigdy go nie odnalazłam. ;)

środa, 27 kwietnia 2011

Jeździsz raz do roku - masz przygody z PKP.....

         Do mamy jeżdżę raz do roku. Najczęściej na wiosnę. Podróżuję pociągami. I w tym roku, postanowiłam pojechać do mamy PKP.
            Wyjazd 21 IV o 23:57. Bilet kupiłam koło południa. Na pociąg pośpieszny TLK, z przesiadką w Warszawie wschodniej. Jedna rzecz bardzo mnie martwiła – czy będę miała miejsce siedzące? Obojętnie w przedziale czy na korytarzu, ważne, żeby siedzieć. Pociąg na peron wjechał punktualnie. Wszystkie wagony to druga klasa, więc nie musiałam się zastanawiać, w którym miejscu na peronie mam stanąć, żeby dobrze wcelować w drugą klasę. Przede mną do pociągu wsiadała starsza pani. Miała pewne trudności, bo zaplątała się we własne dwie torby, aż facet stojący obok mnie wzdychał zniecierpliwiony. Pomyślałam czy by nie pchnąć delikatnie pani, ale w zasadzie to nie wypada popychać obcych ludzi. Gdy już ja wsiadałam S.A., który odprowadził mnie na dworzec, jak na gentlemana przystało, z moim plecakiem na plecach, pchnął mnie, gdy się wspinałam po schodkach. Następnie owa starsza pani zaklinowała się w drzwiach wahadłowych prowadzących na korytarz pociągu. A ja sobie tylko myślałam ‘Z drugiej strony ludzie zajmują mi miejsca!’, ale grzecznie milczałam i cierpliwie czekałam, aż pani ruszy z miejsca. Pierwszy przedział był służbowy, drugi zarezerwowany, z trzeciego wyjrzał pan z piwkiem w ręku, pani idąca przede mną zaglądała do kilku przemiałów, gdzie jej mówili, że zajęte. Nie byłam pewna czy dlatego, że rzeczywiście było zajęte, czy dlatego, że pani miała ‘specyficzny’ zapach? W każdym razie prawie pod koniec wagonu pani zrezygnowała i stwierdziła, że wszędzie zajęte. Chciałam ją wyminąć, więc usłużnie zrobiła omleta o ścianę, ale wiadomo omlet to nie naleśnik, więc musiałam zdjąć nie za lekki plecak. W tym momencie zauważyłam, że na korytarzu pojawiło się więcej ludzi. Gdy wymijałam panią, upatrzyłam sobie już siedzenie na korytarzu. Postanowiłam jednak zajrzeć do jeszcze jednego przedziału. Bingo! Były jeszcze 4 miejsca, w tym jedno pod oknem (nie mogłam w to uwierzyć!). Tyłem do jazdy, ale mi to akurat obojętne. Zanim władowałam plecak na półkę, wyjrzałam przez okno i zamieniłam kilka słów z S.A. Pociąg ruszył, zamknęłam okno i władowałam plecak na półkę z pomocą pani siedzącej naprzeciwko mnie. Ledwo się wygodnie rozsiadłam, a do przedziału zajrzała młoda dziewczyna i zapytała po angielsku czy są wolne miejsca. Nikt się nie odezwał. Gdy dziewczyna już się wycofywała, zreflektowałam się, że nikt tu może nie znać angielskiego i zawołałam ‘Yes, yes’. To ona pyta ‘Ile?’ (po angielsku). W zasadzie to nie byłam pewna (byłam już zmęczona i ciężko mi się myślało), ale też nie miałam zamiaru być zbyt wspaniałomyślna, bo za dużo ludzi w przedziale to duszno, więc powiedziałam, że dwa. Okazało się, że ona jest tylko z facetem, a nie zgrają znajomych. Mieli problem z bagażami, bo już na mój plecak ledwo znalazło się miejsce, ale jakiś się upchało. Włożyłam sobie słuchawki w uszy i usiłowałam się zdrzemnąć. Prawie mi się udało, bo nie pamiętam kilku piosenek, więc widać zasnęłam. Ale i tak się budziłam, obserwowałam współpasażerów, wyglądałam przez okno na niektórych stacjach. Zauważyłam np. że do Bydgoszczy wjechałam tyłem, a wyjechałam przodem, choć nie zmieniałam miejsca. W pewnym momencie poszłam do WC. Przy toalecie musiałam wyminąć pana, który na wpół leżał, na wpół siedział na torbie i spał. Sprawdziłam zamek drzwi czy się nie zacina i zamknęłam się w WC. Gdy chciałam rozpiąć spodnie pociąg zatrzymał się. Poczekałam chwilę, aż pociąg ruszył. Wracając do swojego przedziału wymijając pana już bardziej leżącego niż siedzącego, niechcący kopnęłam go w kolano, ale nie odwracając się uciekłam, mając nadzieję, że nie będzie mnie gonił. Koło piątej obudziłam się, zjadłam kanapkę i walczyłam ze snem, bo już nie było sensu zasypiać, bo o 6:28 miałam wysiadkę. Zrobiłam małym aparatem zdjęcie wschodzącego słońca i baterie się wyładowały. Pociąg zajechał od Warszawy Zachodniej i wyjechał z niej o 6:38. Zastanawiałam się czy zadzwonić do S.A. i powiedzieć, że jestem tym faktem zdenerwowana, bo kolejny pociąg, na który miałam się przesiąść odchodzi ze wschodniej o 6:40. Zdecydowałam się być egoistyczna i zadzwoniłam. Dobrze na tym S.A. wyszedł, bo okazało się, że zaspał do pracy. 

                       Wschód Słońca rozpoczynający ładny, ale zakręcony dzień. ;)

            W Warszawie wschodniej nijak nie mogłam znaleźć dworca, co mnie dziwiło, bo to nie była moja pierwsza przesiadka tutaj (okazało się, że jest jakiś remont). W końcu zapytałam o drogę do kas i informacji. Znalazłam kasy Kolei Mazowieckich, a stamtąd mnie pokierowano do informacji Intercity, w całkiem innym miejscu. Stanęłam sobie w długiej kolejce do informacji. Ze dwa razy spojrzałam sobie na rozkład jazdy i znalazłam pociąg do Siedlec, ale nie wiedziałam, czy mogę nim jechać na moim bilecie, ani czy dalej na wschód będę coś miała? Przede mną była dziewczyna, która miała ten sam problem co ja – jechała z Gdyni i zwiał jej kolejny pociąg. Chciała, żeby bilet był w jakiś sposób ‘przebity’, żeby można było jechać na nim Kolejami Mazowieckimi. Pani w okienku postawiła na odwrocie biletu jakąś pieczątkę, napisała nr pociągów, którym mamy jechać i który nam się opóźnił. Poszłam z nową koleżanką K. na peron i czekałyśmy na pociąg, który swoją drogą się spóźnił. W pociągu, wyglądającym jak nowy gdański tramwaj linii 11, tyle że żółto-zielony i bez kasowników, był kolejny cyrk. Okazało się, że nasze bilety nic nie znaczą, że ta pieczątka nie ma żadnej mocy prawnej i powinnyśmy dostać mandat. Koleżanka K. oburzyła się, no bo jak, dlaczego to my mamy płacić za to, że się jeden pociąg opóźnił i nie zdążyłyśmy na drugi, a pani w informacji nie znała się i zrobiła, coś co nie miało sensu? Konduktor westchnął, machnął ręką i powiedział, że nam daruje, bo idą święta. Uff! Ale tylko na chwilę – jedna z pasażerek ‘pocieszyła’ nas, że jak wejdzie Renoma, to nam już nie przepuści. Jechałyśmy z duszą na ramieniu. Na szczęście nie było już kontroli.
            W Siedlcach na dworcu pobiegłyśmy do toalety odświeżyć się. A potem biegałyśmy na zmianę miedzy kasami, informacją a wywieszką rozkładu PKSu. Najpierw ja wypytałam, potem K. w kasach o cenę biletu, a w informacji o godziny pociągów i o trasę. A w końcu poszłyśmy na PKS dowiedzieć się tam, czy są jakieś busy do BP. K. znalazła sobie bezpośredni autobus do siebie (jechała trochę dalej niż ja) i poszła się spotkać z siostrą, a ja wróciłam na pociąg, bo z dworca PKP mam bliżej do mamy niż z PKS. Kupiłam sobie bilet i poszłam na peron. Tam pogadałam z mamą przez telefon, zjadłam kanapkę i pokarmiłam gołębie (jeden kichał), zrobiłam kilka zdjęć, poczytałam książkę, pogrzałam się w słoneczku, posłuchałam muzyki z mp3 i w końcu przyjechał pociąg. Tym pociągiem dojechałam do Łukowa. Niestety zapomniałam zrobić zdjęcia dworcowi. Tam na peronie wdałam się w miłą pogawędkę z panią, która też jechała z Gdańska. Wyjechała cztery godziny później ode mnie (!) i tak się spotkałyśmy w Łukowie. Nasza pogawędka trwała aż do BP. Na miejscu byłam o 14h a nie o 9h, jak miało być z założenia.

                                                     Koleżanka Kinga. :) 
                                
                                                             Siedlecki dworzec PKP. 

                                                           Kichający gołąb. ;) 

            J. skwitowała wszystko tak – ona przez pięć lat jeździła z Gdańska do BP. niemal co 3 tygodnie i nie miała takich przygód, a ja jeżdżę raz do roku i coś takiego mi się przytrafia (!).
            Tak na marginesie – wszędzie miałam miejsce siedzące……

środa, 20 kwietnia 2011

Krótki spacerek.....

     Wybrałam się dzisiaj na spacerek w celu rozładowania baterii w aparacie. Słoneczko ładnie świeciło i było cieplutko. Choć, gdy weszłam na Długą to zrobiło się chłodniej. A potem już całkiem zmarzłam. :]

                                                             Wielki Młyn.

                                                               I to też Wielki Młyn.

                                                                  Podwieczorek wróbelków. :)



                                                     Wróbelek nieśmiało się chowa. :)


                                                                          Wiosna. :)

                                                         Budynek jak lustro. :)

                                                                 Trochę antyku.

                                                                   Coś na słodko. :)

                                                       Coś na słodko i zimno. :)

                                                                            :)

                                                         Coś dla miłośników książek. :)

                                                               Przedproże na Mariackiej.
           

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Dawno temu..... kociaki.....

      Dosłownie na dwa dni przed narodzinami mojego siostrzeńca urodziły się 4 kociaki. Noska, Zośka, Szarak i Tygrych. Trzem kotkom ja nadałam imiona - Zośka, miała być oddana dziewczynce o imieniu Sofia; Szarak, bo pręgowany szary; Tygrych, pręgowany rudy. Drugiej kotce Nosce imię nadały dzieci, z racji najciemniejszego noska. 
     Gdy przyjechałam do siostry na wakacje siostrzeniec i kociaki mieli po 1 miesiącu. Siostrzeniec tylko leżał i ledwo główką ruszał, a kociaki, które były wkładane na noc do wanny, żeby nikt po ciemku ich nie rozdeptał, usiłowały wskoczyć na brzeg wanny. Po kliku dniach pierwszemu udało się Szarakowi. Nie wiedział co ma robić, gdy już tam się znalazł. ;) Najzabawniejsze jednak było przyzwyczajanie kociaków do podwórka. Pierwsze dni polegały na tym, że siedziałam na progu z bachorkami, a one czekały tylko, aż się drzwi do domu otworzą i hyc! Potem nabierały odwagi i przechodziły przez kamienną ścieżkę na kwietnik. Z kwietnika na trawę. Z trawy.... rozbiegły się po całym podwórku. A zakamarków do zabawy miały sporo. Wieczorem nie można było ich zagonić do domu. :) 
      A gdy na dworze było deszczowo buszowały po domu, robiły sobie plac zabaw na kanapie. I gdy one już wieku 2 miesięcy skakały po kanapie, wskakiwały za nią, to siostrzeniec był do takich zabaw zdolny dopiero, gdy skończył 2 lata. :)
       Zagadkę stanowiła jedna rzecz - gdzie się kociaki chowały w domu w ciągu dnia, gdy spały? 

                                                                        Noska
 Najbardziej lubiana pieszczoszka dzieci. Miała zostać na zawsze, ale zaginęła, nikt nie wie, co się z nią stało.

                                                               Szarak
 Najodważniejszy i najmądrzejszy z kociaków. Nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Został oddany Sofii zamiast Zośki.

                                                                  Zośka
 Najtchórzliwsza z rodzeństwa, nie została oddana, została w domu, po 2 latach miała 2 kociaki, chłopca, oddanego koleżance starszej siostrzenicy, i dziewczynkę Softi, która została w domu.

                                                                     Tygrych 
 Kotek z króciutkim rozumkiem, długo nie mógł zrozumieć, że załatwiać się można tylko w kuwecie, wyrósł na niezłego bysiorka, został w domu, ale w zasadzie był kotem podwórkowym, bo lubił znaczyć teren. 

            Dzięki tej czwórce i ich mamie Paulinie (nazywanej przeze mnie Mućką), pokochałam koty. :) 

niedziela, 17 kwietnia 2011

Dawno temu...... w Norwegii.....

Półtora roku po Chorwacji pojechałam do Norwegii. Głównie do Oslo, choć i był wypad w góry.
            Aparat miałam, ale zdjęcia robiłam głownie pięciomiesięcznej siostrzenicy. :) A gdy gdzieś się wybieraliśmy to….. oczywiście bez aparatu (bo po co? ;) )  Dlatego z fajnych miejsc mam pocztówki i ulotki, a nie zdjęcia.
            To był mój pierwszy samodzielny wyjazd z domu. Od razu rzuciłam się na głęboką wodę, bo sama nawet po Polsce nie jeździłam (samodzielnego powrotu z Austrii, gdzie wsadzili mnie w autobus w Wiedniu i miałam przesiadkę we Wrocławiu nie liczę). Nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś mogłoby mi się stać (zgubić się, albo bagaż). Z perspektywy czasu, nie wiem, czy własną nastoletnią córkę puściłabym w daleki świat?
            Pogoda była ładna, było dosyć ciepło (nosiłam rozpiętą kurtkę, czego normalnie nie robię). Któregoś razu poszliśmy na spacer po mieście. Szliśmy jakąś ulicą na końcu której był pałac. Siostra powiedziała mi, że tam mieszka król. A mnie zatkało. Co prawda zdawałam sobie sprawę, że w Norwegii panuje monarchia, ale nie docierało to do mnie. To było takie niesamowite, niemal krok ode mnie mógł znajdować się król (!). A potem poszliśmy na łyżwy. Na środku jakiegoś placu było ogrodzone niewysokim metalowym płotkiem lodowisko, grała muzyka. Ja dla własnego bezpieczeństwa złapałam się siostrzenicy i nie puściłam jej, a że był ktoś kto chętnie zajął się dzieckiem, nikt mnie nawet nie namawiał, żebym pojeździła. Tego wieczoru po raz pierwszy zobaczyłam drzewa ozdobione maleńkimi białymi światełkami choinkowymi, bardzo mi się to spodobało i do dzisiaj, gdy widzę coś takiego przypomina mi się Oslo.
            To był rok, kiedy zawiązała się przyjaźń między mną a moją siostrą cioteczną J. złożyło się tak, że gdy ona w wakacje była w domu, ja całe wakacje spędziłam w Austrii, a gdy wróciłam, ona pojechała już na studia, a gdy przyjechała do domu na święta, ja pojechałam do Norwegii.  Któregoś razu pojechałam do biura szwagra, już po godzinach pracy, nikogo nie było. Zadzwoniłam do J. i nagadać się nie mogłyśmy.
            W Frogner, dzielnicy Oslo znajduje się bardzo piękny park Frognerparken, w  jednej z jego części znajduje się Park Vigelanda, który składa się z 212 rzeźb z kamienia i brązu przedstawiających łącznie prawie 600 postaci. O Parku tym usłyszałam jakiś czas wcześniej w ‘Randce w ciemno’, jedna z par była w Oslo i opowiadała o tym. Z jakiegoś powodu chciałam sama koniecznie to zobaczyć. I gdy poszłyśmy tam z siostrą (bez aparatu oczywiście) obejrzałam dokładnie każdą rzeźbę.


            W pierwszy dzień świąt, których nie obchodziliśmy, pojechaliśmy na jakąś górkę w pobliżu Oslo. Spadł w końcu śnieg. Zjeżdżałam na ‘ufo’ z prędkością…… bardzo wolną. Nie lubię dzikich prędkości w pojazdach prowadzonych przeze mnie (rowerem zjeżdżam z górki na hamulcu), więc ciągle hamowałam butami. Na dole przygladałam się zafascynowana drzewom oblepionym śniegiem, w Polsce nigdy czegoś takiego nie widziałam, nawet w czasie największych śniegów.
            Po świętach pojechaliśmy w góry do Golå, jakieś 200 km od Oslo. Wyjechaliśmy koło 14h i już krótko po 18h byliśmy na miejscu. Za kierownicą siedział Bułka i pędził na złamanie sześciu karków. Gdy zajechaliśmy pod nasz domek, szwagrowi przyszło do głowy, żeby wybrać się na narto-sanki (jak nazywaliśmy nasze sanki z kierownicą). Mi strzeliło do łba, żeby iść z nim. Przebraliśmy się w ciepłe ortalionowe ciuchy i poszliśmy. Gdzieś za domek, gdzie mieszkaliśmy. Śniegu było po kolana. Szwagier pędził w poszukiwaniu jakiejś większej górki, a ja za nim. W pewnym momencie odległość między nami była zbyt duża, żebym mogła go w końcu dogonić. Postanowiłam zawrócić. Zamiast jednak iść spokojnie, szłam szybko w głębokim śniegu. Najtrudniejszym odcinkiem była stroma, choć niewysoka górka. Serce biło mi szalone, jakby chciało gardłem wyrwać się z piersi, było mi gorąco. Już nie pamiętam, czy sanki wepchnęłam na górkę czy je wciągnęłam. Nie ma to zresztą znaczenia, ważne, że się udało. Wróciłam do domku, rozebrałam się i okazało się, że głos mam zachrypnięty jak bandziora ze starej disnejowskiej kreskówki. Łyknęłam sobie na wzmocnienie 70 kropel citroseptu (ekstrakt z pestek grejpfruta, naturalny antybiotyk). A że citrosept jest tłustawy i wściekle gorzki, to mnie zemdliło. Zjadłam ze 3 łyżki dżemu na przełamani smaku. Od razu zrobiło mi się lepiej. Dzięki citroseptowi nie rozchorowałam się.


Strzałka pokazuje domek, w którym mieszkaliśmy. Okno kuchni i salonu.

            Mieszkaliśmy w domku, który miał 2 sypialnie dwuosobowe z łóżkami piętrowymi, salonem, kuchnią i łazienką. My siostrą i siostrzenicą w jednym pokoju, Bułka ze swoją panną w drugim, a szwagier spał na kanapie w salonie lub, raz na dworze. W naszym pokoiku łóżka były bardzo wąskie i siostra z malutką nie mieściła się, więc zamieniliśmy się z Bułką. Gotowaniem zajmowała się panna Bułki (nie pamiętam jak miała na imię, ale pamiętam, że była Niemką). Raz jej pomagałam w kuchni, ale tylko raz. Po tym, jak źle ją zrozumiałam i posiekałam orzechy włoskie w drobny mak, nie miała ochoty na moją pomoc.
            Nie rozwodząc się dłużej o pobycie w górach napiszę tylko, że w sklepie z pamiątkami odkryłyśmy z siostrą, że Trolle tylko płci męskiej posiadają ogony, znalazłyśmy widokówkę, na której jest nasz domek, gdy okazało się, że na narto-sankach za szybko się zjeżdża więcej na nich nie pojechałam, a żeby nikt nie wpadł na pomysł nauczenia mnie jazdy na nartach, złapałam się za siostrzenice i zajmowałam się nią całymi dniami.
            W górach zastał nas sylwester. Dostałam tradycyjnego doła. A siostrzenica dotrwała grzecznie do północy, a potem poszła spać. Nie nudziłam się, ale z niecierpliwością czekałam na powrót do Oslo, do wznowionych 3 części Gwiezdnych Wojen, które siostra dostała przed wyjazdem od Bułki.
            Na sam koniec mojego pobytu w Norwegii wybraliśmy się pozwiedzać muzea. Na półwyspie Bygdøy znajduje się pięć muzeów.  My byliśmy w trzech. Vikingskipshuset (Muzeum Łodzi Wikingów), Kon-Tiki Museet (muzeum Kon-Tiki), Fram-museet (muzeum statku polarnego Fram). Najpierw poszliśmy do Kon-Tiki. Wystawa składała się z dwóch poziomów. Na parterze znajdowała się łódź Kon-Tiki, na której Thor Heyerdahl w 1947 roku przebył Ocean Spokojny z Peru na wyspy Polinezji, dookoła pod ścianami znajdowały się gablotki z różnymi eksponatami. Łódź obchodziło się dookoła i schodziło niżej. Tam za szybą znajdował się podwodny świat. I rekin wielorybi z otwartym pyskiem zwróconym w stronę chodzących tu zwiedzających muzeum. Widok ten napawał mnie grozą i musiałam zasłaniać oczy dłonią dopóki nie znalazłam się naprzeciwko tułowia rekina. Jak się później dowiedziałam z filmu dokumentalnego, wyświetlanego w sali kinowej na tym poziomie, rekin wielorybi przez pewien czas płyną za tratwą. Sympatyczne zwierzątko, praktycznie wegetarianin wśród rekinów, a jednak nie mogłam patrzeć bezpośrednio w jego ‘uśmiech’.
            Znajdowała się też łódź Ra II, na której Heyerdahl wypłynął 17 maja 1970 z Maroka i dotarł do Barbadosu.


             Kolejne muzeum, które zwiedziliśmy to było Fram-museet. Po środku ogromnej sali stał statek Farm, który wsławił się w wyprawy do Arktyki i Antarktyki, zbudowany w 1892 roku. Zaprojektowany przez Colina Archera. Oczywiście, gdy stałam niemal u podnóża statku, jego widok wywoływał we mnie jakiś lęk. Ale gdy  wchodziłam coraz wyżej galeriami wzdłuż, których znajdowały się gabloty z ciekawymi eksponatami, mój lęk się zmniejszał. Wreszcie weszliśmy na statku. Kajuty były bardzo ciasne, ale w zasadzie przytulne. W ładowni słychać było szum fal i zapach przewożonych tam towarów. Na pokładzie znajdował się mostek łączący obie burty. Gdy stanęłam na nim, wyobraziłam sobie, że jestem……Darthem Vaderem (to tak pod wpływem Gwiezdnych Wojen ;) ).
            Na koniec poszliśmy Vikingskipshuset. Za darmo (!). Weszliśmy. Nie było nikogo z obsługi. Obejrzeliśmy wystawę. Nadal nie pojawił się nikt z obsługi. Wyszliśmy. Przy wyjściu nie było nikogo z obsługi. Przez to nie mam żadnej pamiątki z tego muzeum. A mogłam sobie coś zabrać. ;)
            Gdy już się zbieraliśmy do powrotu, stanęłam na brzegu morza i pozdrowiłam, na prośbę J., fiordy. :)


           

piątek, 15 kwietnia 2011

Dawno temu.....w pewne wakacje.....

Tym razem nie będzie zdjęcia, a pocztówka z wojaży, wysłana Mamie.


W wakacje w 1996 roku na wyjeździe miałam ze sobą aparat, ale jeszcze nie nabyłam nawyku robienia zdjęć wszystkiemu co się rusza i nie rusza. Zazwyczaj robiłam zdjęcia znajomym ludziom. A szkoda.
Latem w 1996 roku byłam między innymi w Chorwacji, w okolicach Puli, Zadaru, na wyspie Ugljan, w Parku Narodowym Jezior Plitwickich, Zagrzebiu
Wysłałyśmy z siostrą kartkę do Mamy. Siostra pisała: 'Serdeczne pozdrowienia z pierwszego tygodnia naszych jugosłowiańskich wakacji. Jest fajnie, mamy camping nad samym morzem, ostatnio świeci słońce po kilku dniach lania. A. (czyli ja) się boi wchodzić do morza.’ Mój dopisek: ‘Jest fajnie. Rozbiłam sobie kolano jak wychodziłam z morza.’ Nie miałam już miejsca, żeby dopisać, że wygrzebałam spod drzewa małego skorpiona, ale udało mi się go wepchnąć z powrotem do dziury i zakryć kamykiem, pod którym siedział. Kilka dni później napisałabym z Ugljanu: ‘Jest fajnie. Pokąsały mnie toksyczne komary i wyglądam jak Pyza po ospie (kto czytał Jeżycjadę, ten może się domysla). Skakałam przez murek i wystraszyłam się węża.’  Po drodze z Ugljanu do domu: ‘Jest fajnie. Byliśmy w Parku Narodowym, piłam z jeziora smaczną czystą wodę i podczas rozmowy połknęłam muchę.’ Pewnej nocy zatrzymaliśmy się w jakimś lesie. Mogłabym wtedy napisać: ‘Jest fajnie. Dostałam w nocy nagłej klaustrofobii i w panice wyleciałam z namiotu’. Co nie było łatwe, bo musiałam się wyplątać ze śpiwora.
            Oprócz popadania w tarapaty i unikania wody, obserwowałam inność tego kraju, który był ledwo po zakończonej wojnie. Obok domu, który był w budowie stały pozostałości po zrujnowanym wojną. Na Ugljanie weszłam po raz pierwszy do sklepu (wcześniej nie było potrzeby, albo ktoś inny robił zakupy za mnie). Pamiętam prawie puste półki, co było dla mnie inne – u nas wtedy wszystko było w sklepach. Ale pomimo pustawych półek siostra znalazła ukochane ciastka z dzieciństwa, których w Polsce nie było od lat. Cmentarz był inny – momentami nie było gdzie postawić nogi – przeciskałam się pomiędzy nagrobkami. A najfajniejsze ze wszystkiego były ‘stada’ świetlików, których w Polsce nie widziałam chyba nigdy. Jedne świeciły na żółto-zielonkawo, w innym miejscu na pomarańczowo. I góry nad morzem! Niesamowite zjawisko. Nadal się tym zachwycam. Pamiętam też pyszny chleb, który jadłyśmy z siostrą polewany oliwą. Nigdy potem nie jadłam tak smacznego chleba.
            Miło wspominam ten wyjazd. :)
            Chorwacja to piękny kraj i mili ludzie. Pojechałam tam, choć już w inne miejsce, 8 lat później. Nie miałam już takich przygód. ;)  Ale o tym napiszę może innym razem. :)

czwartek, 14 kwietnia 2011

Oset?

We wtorek chodziłam sobie niespiesznie z apretem w ręku i robiłam zdjęcia. Przyspieszyłam dopiero, gdy zobaczyłam autobus na przystanku, ku któremu właściwie zmierzałam. Deptałam zieleń - szłam miejscem, które porośnięte było trawą i różnym zielem. Minęłam pewną roślinę i miałam dylemat - zrobić zdjęcie czy się spóźnić na autobus, a potem marznąć? Wolałam nie marznąć. ;) Dzisiaj wróciłam w to miejsce. I zrobiłam zdjęcie.
Wydaje mi się, że to oset. Ale ja od tak dawna jestem typowym mieszczuchem, że nie wiem czy pamiętam, jak oset wygląda.

środa, 13 kwietnia 2011

Dzisiaj, czyli pierwszy wpis :)

     Pisać mi dziś pomaga, a może jednak przeszkadza, Łukaszek. Chodzi obok i niucha, daje buzi, usiłuje wejść mi na klawiaturę, chodzi po mnie - mam fajny masaż szczurzymi łapkami. Ale o Łukaszku będzie innym razem. :)
    Pamięć, jak to mawia moja mama, mam dobrą, ale krótką. Dlatego lubię zdjęcia. Czasami nie wiem czy bardziej robić je czy do nich pozować, ale chyba to pierwsze. Dzięki jednemu zdjęciu potrafi mi się przypomnieć nie tylko jedna sytuacja kiedy robione było, ale też inne zdarzenia przed czy po, przywołać jakąś myśl. Zdjęcia pomagają pewne zdarzenia umiejscowić w czasie i przestrzeni. 

Zdjęcie na dziś: pierwsze symptomy budzącej się przyrody.