niedziela, 17 kwietnia 2011

Dawno temu...... w Norwegii.....

Półtora roku po Chorwacji pojechałam do Norwegii. Głównie do Oslo, choć i był wypad w góry.
            Aparat miałam, ale zdjęcia robiłam głownie pięciomiesięcznej siostrzenicy. :) A gdy gdzieś się wybieraliśmy to….. oczywiście bez aparatu (bo po co? ;) )  Dlatego z fajnych miejsc mam pocztówki i ulotki, a nie zdjęcia.
            To był mój pierwszy samodzielny wyjazd z domu. Od razu rzuciłam się na głęboką wodę, bo sama nawet po Polsce nie jeździłam (samodzielnego powrotu z Austrii, gdzie wsadzili mnie w autobus w Wiedniu i miałam przesiadkę we Wrocławiu nie liczę). Nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś mogłoby mi się stać (zgubić się, albo bagaż). Z perspektywy czasu, nie wiem, czy własną nastoletnią córkę puściłabym w daleki świat?
            Pogoda była ładna, było dosyć ciepło (nosiłam rozpiętą kurtkę, czego normalnie nie robię). Któregoś razu poszliśmy na spacer po mieście. Szliśmy jakąś ulicą na końcu której był pałac. Siostra powiedziała mi, że tam mieszka król. A mnie zatkało. Co prawda zdawałam sobie sprawę, że w Norwegii panuje monarchia, ale nie docierało to do mnie. To było takie niesamowite, niemal krok ode mnie mógł znajdować się król (!). A potem poszliśmy na łyżwy. Na środku jakiegoś placu było ogrodzone niewysokim metalowym płotkiem lodowisko, grała muzyka. Ja dla własnego bezpieczeństwa złapałam się siostrzenicy i nie puściłam jej, a że był ktoś kto chętnie zajął się dzieckiem, nikt mnie nawet nie namawiał, żebym pojeździła. Tego wieczoru po raz pierwszy zobaczyłam drzewa ozdobione maleńkimi białymi światełkami choinkowymi, bardzo mi się to spodobało i do dzisiaj, gdy widzę coś takiego przypomina mi się Oslo.
            To był rok, kiedy zawiązała się przyjaźń między mną a moją siostrą cioteczną J. złożyło się tak, że gdy ona w wakacje była w domu, ja całe wakacje spędziłam w Austrii, a gdy wróciłam, ona pojechała już na studia, a gdy przyjechała do domu na święta, ja pojechałam do Norwegii.  Któregoś razu pojechałam do biura szwagra, już po godzinach pracy, nikogo nie było. Zadzwoniłam do J. i nagadać się nie mogłyśmy.
            W Frogner, dzielnicy Oslo znajduje się bardzo piękny park Frognerparken, w  jednej z jego części znajduje się Park Vigelanda, który składa się z 212 rzeźb z kamienia i brązu przedstawiających łącznie prawie 600 postaci. O Parku tym usłyszałam jakiś czas wcześniej w ‘Randce w ciemno’, jedna z par była w Oslo i opowiadała o tym. Z jakiegoś powodu chciałam sama koniecznie to zobaczyć. I gdy poszłyśmy tam z siostrą (bez aparatu oczywiście) obejrzałam dokładnie każdą rzeźbę.


            W pierwszy dzień świąt, których nie obchodziliśmy, pojechaliśmy na jakąś górkę w pobliżu Oslo. Spadł w końcu śnieg. Zjeżdżałam na ‘ufo’ z prędkością…… bardzo wolną. Nie lubię dzikich prędkości w pojazdach prowadzonych przeze mnie (rowerem zjeżdżam z górki na hamulcu), więc ciągle hamowałam butami. Na dole przygladałam się zafascynowana drzewom oblepionym śniegiem, w Polsce nigdy czegoś takiego nie widziałam, nawet w czasie największych śniegów.
            Po świętach pojechaliśmy w góry do Golå, jakieś 200 km od Oslo. Wyjechaliśmy koło 14h i już krótko po 18h byliśmy na miejscu. Za kierownicą siedział Bułka i pędził na złamanie sześciu karków. Gdy zajechaliśmy pod nasz domek, szwagrowi przyszło do głowy, żeby wybrać się na narto-sanki (jak nazywaliśmy nasze sanki z kierownicą). Mi strzeliło do łba, żeby iść z nim. Przebraliśmy się w ciepłe ortalionowe ciuchy i poszliśmy. Gdzieś za domek, gdzie mieszkaliśmy. Śniegu było po kolana. Szwagier pędził w poszukiwaniu jakiejś większej górki, a ja za nim. W pewnym momencie odległość między nami była zbyt duża, żebym mogła go w końcu dogonić. Postanowiłam zawrócić. Zamiast jednak iść spokojnie, szłam szybko w głębokim śniegu. Najtrudniejszym odcinkiem była stroma, choć niewysoka górka. Serce biło mi szalone, jakby chciało gardłem wyrwać się z piersi, było mi gorąco. Już nie pamiętam, czy sanki wepchnęłam na górkę czy je wciągnęłam. Nie ma to zresztą znaczenia, ważne, że się udało. Wróciłam do domku, rozebrałam się i okazało się, że głos mam zachrypnięty jak bandziora ze starej disnejowskiej kreskówki. Łyknęłam sobie na wzmocnienie 70 kropel citroseptu (ekstrakt z pestek grejpfruta, naturalny antybiotyk). A że citrosept jest tłustawy i wściekle gorzki, to mnie zemdliło. Zjadłam ze 3 łyżki dżemu na przełamani smaku. Od razu zrobiło mi się lepiej. Dzięki citroseptowi nie rozchorowałam się.


Strzałka pokazuje domek, w którym mieszkaliśmy. Okno kuchni i salonu.

            Mieszkaliśmy w domku, który miał 2 sypialnie dwuosobowe z łóżkami piętrowymi, salonem, kuchnią i łazienką. My siostrą i siostrzenicą w jednym pokoju, Bułka ze swoją panną w drugim, a szwagier spał na kanapie w salonie lub, raz na dworze. W naszym pokoiku łóżka były bardzo wąskie i siostra z malutką nie mieściła się, więc zamieniliśmy się z Bułką. Gotowaniem zajmowała się panna Bułki (nie pamiętam jak miała na imię, ale pamiętam, że była Niemką). Raz jej pomagałam w kuchni, ale tylko raz. Po tym, jak źle ją zrozumiałam i posiekałam orzechy włoskie w drobny mak, nie miała ochoty na moją pomoc.
            Nie rozwodząc się dłużej o pobycie w górach napiszę tylko, że w sklepie z pamiątkami odkryłyśmy z siostrą, że Trolle tylko płci męskiej posiadają ogony, znalazłyśmy widokówkę, na której jest nasz domek, gdy okazało się, że na narto-sankach za szybko się zjeżdża więcej na nich nie pojechałam, a żeby nikt nie wpadł na pomysł nauczenia mnie jazdy na nartach, złapałam się za siostrzenice i zajmowałam się nią całymi dniami.
            W górach zastał nas sylwester. Dostałam tradycyjnego doła. A siostrzenica dotrwała grzecznie do północy, a potem poszła spać. Nie nudziłam się, ale z niecierpliwością czekałam na powrót do Oslo, do wznowionych 3 części Gwiezdnych Wojen, które siostra dostała przed wyjazdem od Bułki.
            Na sam koniec mojego pobytu w Norwegii wybraliśmy się pozwiedzać muzea. Na półwyspie Bygdøy znajduje się pięć muzeów.  My byliśmy w trzech. Vikingskipshuset (Muzeum Łodzi Wikingów), Kon-Tiki Museet (muzeum Kon-Tiki), Fram-museet (muzeum statku polarnego Fram). Najpierw poszliśmy do Kon-Tiki. Wystawa składała się z dwóch poziomów. Na parterze znajdowała się łódź Kon-Tiki, na której Thor Heyerdahl w 1947 roku przebył Ocean Spokojny z Peru na wyspy Polinezji, dookoła pod ścianami znajdowały się gablotki z różnymi eksponatami. Łódź obchodziło się dookoła i schodziło niżej. Tam za szybą znajdował się podwodny świat. I rekin wielorybi z otwartym pyskiem zwróconym w stronę chodzących tu zwiedzających muzeum. Widok ten napawał mnie grozą i musiałam zasłaniać oczy dłonią dopóki nie znalazłam się naprzeciwko tułowia rekina. Jak się później dowiedziałam z filmu dokumentalnego, wyświetlanego w sali kinowej na tym poziomie, rekin wielorybi przez pewien czas płyną za tratwą. Sympatyczne zwierzątko, praktycznie wegetarianin wśród rekinów, a jednak nie mogłam patrzeć bezpośrednio w jego ‘uśmiech’.
            Znajdowała się też łódź Ra II, na której Heyerdahl wypłynął 17 maja 1970 z Maroka i dotarł do Barbadosu.


             Kolejne muzeum, które zwiedziliśmy to było Fram-museet. Po środku ogromnej sali stał statek Farm, który wsławił się w wyprawy do Arktyki i Antarktyki, zbudowany w 1892 roku. Zaprojektowany przez Colina Archera. Oczywiście, gdy stałam niemal u podnóża statku, jego widok wywoływał we mnie jakiś lęk. Ale gdy  wchodziłam coraz wyżej galeriami wzdłuż, których znajdowały się gabloty z ciekawymi eksponatami, mój lęk się zmniejszał. Wreszcie weszliśmy na statku. Kajuty były bardzo ciasne, ale w zasadzie przytulne. W ładowni słychać było szum fal i zapach przewożonych tam towarów. Na pokładzie znajdował się mostek łączący obie burty. Gdy stanęłam na nim, wyobraziłam sobie, że jestem……Darthem Vaderem (to tak pod wpływem Gwiezdnych Wojen ;) ).
            Na koniec poszliśmy Vikingskipshuset. Za darmo (!). Weszliśmy. Nie było nikogo z obsługi. Obejrzeliśmy wystawę. Nadal nie pojawił się nikt z obsługi. Wyszliśmy. Przy wyjściu nie było nikogo z obsługi. Przez to nie mam żadnej pamiątki z tego muzeum. A mogłam sobie coś zabrać. ;)
            Gdy już się zbieraliśmy do powrotu, stanęłam na brzegu morza i pozdrowiłam, na prośbę J., fiordy. :)


           

4 komentarze:

  1. co to jest to "ufo" którym zjeżdzałas? ;)

    i znów grzeszysz - jak mozna w nowym miejscu nie chciec brac aparatu ;p


    u ludzi tez tylko faceci maja ogony :>

    szkoda ze nie masz wielu zdjęc ale i tak masz co wspominac :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To 'ufo' to było takie coś plastikowe, płaskie, talerzowate, z dwoma rączkami do trzymania.
    Wtedy jeszcze nie miałam aparatowego drygu.
    Zdjęć to ja mam sporo z Norwegii, na których jest siostrzenica. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. hmmm a moze to "jabłko" ? taki "listek" do podkładania pod tylek i jechania. ale tam tylko jedna rączka (mniedzy nogami) wiec moze to nie to, choc brzmi podobnie.


    co do fotek to: ehh :P

    OdpowiedzUsuń